Disney spełnił właśnie marzenia wielu fanów Gwiezdnych Wojen. Stworzył miecz świetlny. Przynajmniej w pewnym sensie, gdyż sam sprzęt to zabawka, w dodatku niedostępna w sprzedaży. Ale efekt robi wrażenie.
Po ogłoszeniu niespodzianki podczas konferencji Disneya w South by Southwest (SXSW) odbywającej się w Austin, stolicy Teksasu, na scenie pojawił się Josh D'Amaro. W 2019 przejął on stanowisko prezesa Walt Disney World i odpowiada za produkty i doświadczenia klientów w parku rozrywki.
Na prezentacji Disney'a na SXSW trzymał w ręku rękojeść miecza świetlnego. Po naciśnięciu przycisku pojawiło się niebieskie ostrze, a wraz z nim charakterystyczny dźwięk znany wszystkim fanom Gwiezdnych Wojen.
Stworzono miecz świetlny, jakiego wcześniej nie było
Oczywiście co do zasady jest to zabawka, a nie broń, ale jej stworzenie wymagało odrobiny gimnastyki. W końcu wiązki światła tak po prostu ograniczyć się nie da, a przynajmniej na razie jest to niewykonalne.
Efekt świetlny uzyskany został dzięki obecności dwóch plastikowych cylindrów poprzecinanych wzdłuż. Aby wysunąć ostrze, silnik znajdujący się w korpusie rękojeści jest uruchamiany. Pozwala to na rozwinięcie zrolowanych na szpuli plastikowych elementów miecza. Każda połówka ostrza, jak tłumaczy D'Amaro, działa podobnie jak metalowa taśma miernicza.
Marzenie nie do kupienia
Disney zachwycił opinię publiczną, prezentując swój najnowszy wytwór, idealnie oddający znany wszystkim miecz z sagi. Niestety przynajmniej na razie nie ma w planach komercjalizacji swojego dzieła. Gadżet wykorzystany zostanie do nagrywania filmów z sagi oraz służyć będzie osobom pracującym w parkach rozrywki.
Na rynku oczywiście kupić można wiele replik miecza świetlnego. Jednak to pierwsza tak realistycznie wyglądająca wersja. Rok temu próby stworzenia miecza świetlnego podjął się rosyjski wynalazca Alex Burkan, który został wpisany do Księgi Rekordów Guinessa za stworzenie pierwszego na świecie chowanego miecza świetlnego. Dokładniej był to palnik wodorowo-tlenowy, który tworzy metrowe ostrze plazmowe o temperaturze 2800 °C .
Minusem stworzonej broni, która mogła przecinać stal, była jej tendencję do wybuchania w dłoni i kończenie się paliwa już po 30 sekundach.
Franczyza marki Star Wars według danych z 2019 roku przyniosła 27 miliardów euro, czyli około trzy razy więcej niż same filmy. Logo Star Wars jest wykorzystywane przez rynek w każdy możliwy sposób: poprze koszulki, bluzy, zabawki, lampki, kubki, talerze, pluszaki, klocki Lego a nawet karafki na alkohol.
Jaki powinien być smartfon? Wydajny, funkcjonalny i bez nonsensów. Dokładnie taki, jak OnePlus 11.
Zginane wyświetlacze, specjalne edycje z logo popularnych napojów, obudowy zmieniające kolor… producenci smartfonów prześcigają się w pomysłach, na nowe sposoby, by wyróżnić się z tłumu. Tylko czy jako konsumenci naprawdę tych wszystkich udziwnień potrzebujemy?
Odpowiedź jest prosta: nie. Potrzebujemy sprzętu, który poradzi sobie z najważniejszymi zadaniami. Telefonu szybkiego, z dobrym wyświetlaczem i wytrzymałym akumulatorem. Takiego, który będzie miał porządny aparat oraz przez kilka lat będzie otrzymywał regularne aktualizacje oprogramowania. Mówiąc krótko, nie potrzebujemy fajerwerków, a solidnego fundamentu – albo, mówiąc prościej, potrzebujemy smartfona OnePlus 11.
OnePlus 11 to pełnoprawny flagowiec o imponującej specyfikacji. Nie znajdziemy tutaj jednak niesamowitych „innowacji”, które fajnie wyglądają w kampaniach reklamowych, ale w rzeczywistości nie służą niczemu poza podbijaniem ceny. Nie, zamiast tego dostaniemy tylko to, co najważniejsze – bez zbędnych nonsensów.
Mocarz, który niczego się nie boi
Przykładowo, podczas gdy gamingowe smartfony próbują przykuwać naszą uwagę kolorowym podświetleniem, wymyślnymi akcesoriami i dodatkowymi modułami chłodzenia, w OnePlus 11 nie znajdziemy żadnej z tych rzeczy. Bo na co nam one? O wydajności telefonu nie decydują zbędne fajerwerki, a wydajny procesor. Tutaj natomiast flagowiec marki OnePlus nie ma się czego wstydzić. Ba, napędzający go Qualcomm Snapdragon 8 Gen 2 to aktualnie najwydajniejszy układ mobilny na rynku. Kropka. Nie ma nic szybszego.
Co można zrobić z takim zapasem mocy obliczeniowej? Wszystko. Dosłownie. Najbardziej oczywistym zastosowaniem jest granie w gry, ale to takie… trywialne? Żeby była jasność – OnePlus 11 może być doskonałą mobilną konsolą. Nie dość, że nie ma obecnie tytułu, z którym by sobie nie poradził (Genshin Impact na maksymalnych ustawieniach działa jak złoto), to za sprawą wysokiej klasy wyświetlacza AMOLED oraz głośników stereo w trakcie rozgrywki potrafi dostarczyć fenomenalnych wrażeń.
Ba, jeśli jesteście nieco bardziej ambitni, to mogę Wam zdradzić, że OnePlus 11 doskonale radzi sobie z emulacją retrokonsol. Moje stare gry z PlayStation 2 wyglądają na nim lepiej niż kiedykolwiek. Po części jest to zasługa doskonałego wyświetlacza, a po części dlatego, że telefon potrafi odpalić je w rozdzielczościach, o których na oryginalnym sprzęcie mogłem najwyżej pomarzyć. To tak gdyby Was interesowało, dlaczego ja potrzebuję takiego zapasu mocy obliczeniowej.
Ale jak wspomniałem, gry to tylko jeden ze sposobów, by wykorzystać potencjał w topowym Snapdragonie. Zdarza się Wam czasem korzystać z dużych PDF-ów albo arkuszy kalkulacyjnych? Obrabiać zdjęcia? Przycinać przed wysyłką wideo, które nagraliście chwilę wcześniej? No to z pewnością wiecie, że nawet współczesne smartfony potrafią dostać przy nich zadyszki. Czasem wystarczy otworzyć kilka nadprogramowych kart w przeglądarce internetowej i telefon już robi się jakiś taki mniej responsywny. Ale nie OnePlus 11. To jeden z tych smartfonów, które działają jak rakieta w każdej sytuacji – i dokładnie o to chodzi w sprzęcie, z którego korzysta się na co dzień.
Ekran jak marzenie
Druga fundamentalna sprawa to wyświetlacz. W końcu to na niego patrzymy po kilka godzin dziennie i to z nim wchodzimy w interakcje. Jeśli jest jakiś element, na którym producent nie powinien oszczędzać, to jest to właśnie ekran. I nie, nie chodzi o to, żeby się zginał – to fajny bajer, ale z praktycznego punktu widzenia ma równie dużo wad, co zalet. Zamiast tego powinno nam zależeć na panelu, który będzie się mógł pochwalić wysoką jasnością maksymalną, bardzo dobrym odwzorowaniem kolorów i – rzecz nie mniej istotna – wysoką częstotliwością odświeżania.
I pewnie nie uwierzycie, ale każdą z tych cech może się pochwalić wyświetlacz smartfona OnePlus 11. Producent wyposażył telefon w wysokiej klasy panel Fluid AMOLED o przekątnej 6,7”. Dzięki jasności maksymalnej rzędu 800 nitów oraz wyjątkowo wysokiej rozdzielczości <(strong>1440x3216) charakteryzuje się on doskonałą czytelnością w każdych warunkach. Zastosowanie technologii OLED oznacza natomiast żywe, bardzo atrakcyjne kolory i perfekcyjną czerń. Czy do szczęścia potrzeba czegoś więcej?
A tak, wysokiej częstotliwości odświeżania, dzięki której wszystkie animacje są bardziej płynne, a telefon wydaje się bardziej responsywny i ogólnie korzysta się z niego bardziej komfortowo. Na całe szczęście i tutaj OnePlus 11 nie zawodzi. Zastosowany panel może się pochwalić odświeżaniem na poziomie 120 Hz (czyli dwukrotnie wyższym niż tradycyjne 60 Hz). Co więcej, jako że mamy tu do czynienia z technologią LTPO3, telefon płynnie reguluje częstotliwość odświeżania w zależności od wyświetlanych treści, co dodatkowo pozwala oszczędzić nieco energii. Ot, innowacja, ale wiecie – taka przydatna na co dzień.
Aparat, który Cię nie zawiedzie
Z rzeczy przydatnych wspomnieć należy też o aparacie. Nie będę się zbyt długo rozwodził nad technikaliami. Ważne, że dostajemy dużą matrycę o rozdzielczości 50 Mpix, optyczną stabilizację obrazu i doskonałą jakość obrazu. W tym ostatnim pewnie pomaga fakt, że przy kamerce pomagał Hasselblad, czyli firma-legenda w świecie fotografii. Wspominam jednak o tym tylko dla zasady, bo w tym konkretnym przypadku efekty liczą się znacznie bardziej niż to czym i jak je uzyskano.
Osobiście od aparatu w smartfonie wymagam bardzo dużo. Zdjęcia robię nie tylko hobbystycznie, ale także w ramach pracy. Mając pod ręką telefon z wystarczająco dobrą kamerką w większości sytuacji nie ma sensu zabierać ze sobą dużego i nieporęcznego bezlusterkowca.
Do czego zmierzam? Ano do tego, że jeśli smartfon spełnia moje wyśrubowane oczekiwania w kontekście fotografii, to musi być naprawdę dobrze. I wiecie co? OnePlus 11 sprawdza się w tej roli z nawiązką.
Wysoka szczegółowość, doskonałe kolory i rewelacyjna jakość zdjęć po zmroku. OnePlus 11 świetnie radzi sobie w najważniejszych kategoriach. Niezależnie od tego, czy planujecie robić zdjęcia z wakacji, urządzić spontaniczną sesję zdjęciową swojego dziecka lub zwierzaka albo – tak jak ja – potrzebujecie dobrego aparatu do pracy, tutejsze 50 Mpix daje radę.
A jeśli nie, to do zadań specjalnych mamy dwa dodatkowe moduły: telefoto o rozdzielczości 32 Mpix, które doskonale sprawdzi się do portretów, oraz ultraszerokokątny o rozdzielczości 48 Mpix. Ten ostatni stanowi z kolei gratkę dla entuzjastów efektownych pejzaży.
Drobiazgi, z którymi życie staje się lepsze
Oprócz tego na pokładzie OnePlus 11 znajdziemy sporo mniejszych usprawnień, które po prostu przydają się na co dzień. Nie, nie mam tu na myśli zbędnych bajerów w stylu wysuwanych aparatów czy dodatkowych wyświetlaczy. Mówię o rzeczach naprawdę praktycznych.
Na przykład o fizycznym przełączniku trybu cichego umieszczonym z boku obudowy. Dopóki samemu nie zacząłem korzystać ze smartfona OnePlus, w życiu bym nie pomyślał, jak przydatna może się okazać możliwość dyskretnego wyciszenia telefonu bez konieczności wyjmowania go w kieszeni. Teraz nie wyobrażam sobie wymiany smartfona na model, który by tej funkcji nie miał.
Albo o szybkim ładowaniu. Jasne, ładowanie bezprzewodowe może się wydawać bardziej „seksi”, ale tak szczerze – jak często zamierzacie z niego korzystać? W jakich sytuacjach? Nie dość, że trwa wieki, to i tak potrzebujemy przecież dedykowanej ładowarki. Naprawdę myślicie, że jest to wygodniejsze od wpięcia pojedynczego kabelka?
Dla odmiany szybkie ładowanie przewodowe potrafi uratować skórę. Dosłownie. Nawet nie wiecie, ile razy zdarzyło mi się zbierać do wyjścia i nagle odkryć, że ten napis przy ikonce baterii to nie „50%”, a „5%”. Uwierzcie, średnia przyjemność. Na całe szczęście z OnePlusem 11 nie jest to żaden problem. Dzięki temu, że telefon obsługuje ładowanie mocą 100 W, już po kilku minutach mamy dość energii na cały dzień poza domem.
OnePlus 11 – solidny fundament, z którym zrobisz, co zechcesz
Mógłbym tak wymieniać jeszcze długo, ale chyba nie ma sensu, prawda? Kupując smartfona nie potrzebujemy fajerwerków. Decydując się na dopracowany sprzęt z solidną specyfikacją nasze możliwości są w zasadzie nieograniczone, a jedyne, co nas ogranicza, to wyobraźnia. Flagowiec bez nonsensów – taki jak OnePlus 11 – to gwarancja tego, że niezależnie, z jakimi wyzwaniami przyjdzie nam się zmierzyć, będziemy na nie przygotowani, a to wszystko w atrakcyjnej cenie i z obietnicą czterech lat aktualizacji.
I wiecie co? Nie wiem jak Was, ale mnie taka wizja topowego smartfona po prostu przekonuje.
Artykuł przygotowany we współpracy z firmą OnePlus.
Przestępcy po raz kolejny w ostatnim czasie atakują klientów największego banku w Polsce i tym razem sięgają po zaawansowaną technologię.
Fałszywe serwisy transakcyjne, naciągane inwestycje, lewe konkursy, rzekome dopłaty – to już widzieliśmy wielokrotnie. Nadszedł więc czas na nowość, choć co do zasady związaną z inwestycjami, ale zdecydowanie inną niż dotychczas. Oszuści przygotowali bowiem bota inwestycyjnego.
Ostrzegamy przed stroną podszywającą się pod Bank @PKOBP oraz ChatGPT, alarmuje CSIRT KNF. Jak możemy się dowiedzieć, napastnicy chcą znów nakłonić klientów PKO Banku Polskiego do fałszywych inwestycji. Tylko nie przez konsultanta czy reklamę, jak miało to miejsce w przeszłości, lecz z pomocą aplikacji internetowej. W dodatku legitymizującej się rzekomym użyciem AI.
Właściwie oszustwo nie jest szczególnie wyszukane. Bot prowadzi rozmowę tak, by przekonać ofiarę do ulokowania środków u wskazanego brokera. Robi więc dokładnie to samo, co fałszywy telemarketer, jednak bez bezpośredniego udziału człowieka w procesie.
Ostrzegamy przed stroną podszywającą się pod Bank
— CSIRT KNF (@CSIRT_KNF)
Przypomnijmy, zazwyczaj dalszy rozwój wydarzeń jest wyjątkowo schematyczny. Przekazujesz pieniądze na wskazany rachunek, po czym widzisz drastycznie rosnące zyski. Ale ani grosza nie wypłacisz. Zamiast tego przestępcy przekonują, że niezbędne są kolejne wpłaty, na przykład na poczet prowizji. Suma na koncie wciąż rośnie, stąd wielu daje się omamić, a ostatecznie, gdy przychodzi opamiętanie, jest już stanowczo zbyt późno.
Zarówno policja, jak i Komisja Nadzoru Finansowego regularnie ostrzegają przed naciągaczami. Niestety często to nie wystarcza. Według dostępnych raportów każdego tygodnia Polacy tracą w ten sposób dziesiątki tysięcy złotych.
Pamiętaj: inwestycje na rynkach forex same w sobie nie są nielegalne, ale musisz korzystać wyłącznie ze sprawdzonych pośredników. Jeśli ktokolwiek obiecuje zyski gwarantowane, to można z góry założyć, że kłamie. Albo przynajmniej nie jest do końca uczciwy.
Już niedługo SSD mogą zyskać kolejną przewagę nad HDD. Będzie to znacznie większa pojemność sięgająca do 300 TB. Będą to drogie rozwiązania klasy enterprise.
Nośniki półprzewodnikowe niemal całkowicie wyparły już dyski twarde w laptopach i podobnie zaczyna to wyglądać w komputerach stacjonarnych. Lista zalet SSD jest długa - wyższe prędkości odczytu i zapisu, niższe czasy dostępu, całkowicie bezgłośna praca, mniejszy pobór mocy.
Tak pojemne SSD trafią wpierw do firm i centrów danych
Oczywiście HDD również mają swoje mocne strony i nadal są chętnie używane w konkretnych zastosowaniach. Stara technologia jest po pierwsze tańsza, a po drugie oferuje większe pojemności. Jednak w najbliższych latach drugi z wymienionych argumentów może stracić na znaczeniu.
Alex McMulla, CEO w Pure Storage, w rozmowie z Block Files zdradził ciekawą informację. Ten producent rozwiązań do magazynowania danych i nośników klasy enterprise planuje wyprodukować SSD o pojemności do 300 TB. Nastąpi to szybciej niż się spodziewano, bo nawet już w 2026 roku.
Oczywiście nie chodzi o zwykłe SSD typu M.2 2280 czy 2,5 cala. Są to specjalne moduły DFM (Direct Flash Modules), które korzystają z autorskich kontrolerów i złącza U.2 NVMe. Używane są one w maszynach FlashArray pod kontrolą specjalnego systemu operacyjnego FlashBlad. Całość kosztuje setki tysięcy złotych.
Na rynku konsumenckim też będziemy obserwować wzrost pojemności SSD. Nie będzie on jednak tak nagły. Wszystko za sprawą pamięci 3D NAND, które z roku na rok mają coraz więcej warstw. Aktualnie topowe rozwiązania to kości 232-warstwowe od Microna, ale w przyszłości pojawią się pamięci 400/500-warstwowe.
A co z dyskami twardymi? Tutaj również postęp się nie zatrzyma, ale będzie najwolniejszy. Jeśli nie pojawi się żadna przełomowa technologia to ograniczenia są czysto fizyczne. W HDD 3,5" przestrzeń jest ograniczona. To zaś ogranicza miejsce na talerze, a każdy z nich ma z góry określoną maksymalną gęstość zapisu danych.
Specyficzny film na YouTubie resetuje smartfony z serii Google Pixel. Przyczyny są niejasne, ale to nie pierwsza taka osobliwość w świecie technologii.
Różne dziwactwa branża technologiczna widywała, choćby piosenkę Janet Jackson „Rhytm Nation”, która z uwagi na obecność specyficznych częstotliwości w paśmie audio potrafiła psuć dyski twarde. Albo tapetę o większej niż wspierania przestrzeni kolorów, zawieszającą smartfony do tego stopnia, że niezbędne było przywrócenie ustawień fabrycznych. Oto i kolejna osobliwość – złośliwy film.
Chodzi o fragment zremasterowanej wersji kultowego filmu „Obcy ósmy pasażer «Nostromo»” z 1979 roku. Materiał ten, wyświetlony w kliencie YouTube'a na telefonach z rodziny Google Pixel 7 oraz 6, z jakiegoś powodu wywołuje samoczynny restart urządzenia.
Sprawę naświetlił jeden z użytkowników Reddita, ale jego przypadek bynajmniej nie jest jednostkowy. Szybko pojawili się kolejni, którzy stwierdzili dokładnie takie samo zachowanie swego smartfonu. Co ciekawe, jak możemy się przy okazji dowiedzieć, zaskakujący fenomen nie dotyczy starszych generacji, gdyż na Pixelach 5 i poprzednich wideo wyświetla się bez zająknięcia.
Tym bardziej jednak pojawiają się kolejne pytania. Zauważmy, Pixel 5 także obsługuje efekt HDR w wideo, ale nie ma chipu Google Tensor, lecz Qualcomm Snapdragon. Możliwe więc, że winne są jakieś biblioteki ściśle związane z układem Google'a, ale na tym etapie to rzecz jasna wyłącznie przypuszczenie.
Dobra wiadomość jest taka, że prócz samego resetu użytkownicy nie stwierdzili żadnych innych przykrości. Może pomijając utraty zasięgu po pierwszym restarcie, które to jednak całkowicie znikły po kolejnym ponownym uruchomieniu urządzenia. Summa summarum powodów do strachu nie ma. Można się co najwyżej zaskoczyć.
Tecno podczas targów MWC 2023 zaprezentowało rewolucyjną technologię, która na zawsze może zmienić wygląd smartfonów. Dzięki aplikacji będziemy mogli zmienić kolor obudowy urządzenia.
Marka Tecno nie jest może szczególnie rozpoznawalna na polskim rynku, ale to właśnie ona zafundowała nam jedną z ciekawszych nowości, zaprezentowanych podczas tegorocznych targów MWC. Technologia Chameleon Coloring Technology pozwoli na dowolną zmianę koloru obudowy smartfona.
Tecno sprawi, że Twój smartfon zzielenieje. Albo zczerwienieje
Nowe rozwiązanie Tecno jest rewolucyjne z kilku powodów. Po pierwsze, zmianą koloru będziemy mogli kontrolować z poiomu aplikacji. Po drugie, nie mamy tu do czynienia z wyświetlaczem, a powłoką wykorzystującą mikroskopijne pryzmaty odbijające światło w odpowiednim kolorze. Poprzez manipulowanie ich ustawieniem możliwe ma być uzyskanie 1600 różnych odcieni.
Jak obiecuje producent, zmiana koloru obudowy zajmuje 0,03 sekundy i nie powoduje znacznego wzrostu zużycia energii. Nie musimy się także obawiać o awaryjność takiego rozwiązania. Jak obiecuje producent, powłoka ma wytrzymać 2 miliony zmian koloru.
Niestety jak na razie nie zapowiedziano żadnych telefonów wykorzystujących Chameleon Coloring Technology. Sam koncept jest jednak na tyle ciekawy, że debiut takiego urządzenia w niedalekiej przyszłości wydaje się bardziej niż pewny.
Wśród ujawnionych danych są loginy, niezaszyfrowane historie rozmów, a także numery IMEI telefonów. Ale właściwy problem jest bardziej ogólny.
Szkodliwe aplikacje w Sklepie Play to nic nowego, jednak tym razem temat jest nietypowy. Co do zasady komunikator głosowy OyeTalk, łącznie pobrany ponad 5 mln razy, wcale nie miał być szkodliwy. Niestety niechlujność jego twórców sprawia, że dane użytkowników trafiły do sieci.
Ważąca około 500 MB baza danych aplikacji nie była chroniona hasłem – zauważyli badacze z grupy Cybernews. Oznacza to, że każdy mógł wejść jak do siebie i po prostu pobrać jej zawartość. Albo całość w ramach psikusa usunąć, pozbawiając użytkowników historii, choć na to drugie akurat nikt się nie zdecydował.
Zostawili otwartą bazę danych, a na tym nie koniec
Powód zamieszania jest prozaiczny. Deweloper, tworząc OyeTalk, odstawił koncertową fuszerkę. Jak wylicza Cybernews, zasadniczych wpadek jest kilka, a pozostawienie niezahasłowanej bazy danych to tylko jedna z nich.
Badacze zauważają, że dane potencjalnie wrażliwe, takie jak klucze API czy adresy powiązanych repozytoriów, zakodowano po stronie użytkownika. Czyni je to niezwykle łatwymi do pozyskania w procesie inżynierii wstecznej. Zastanawia ponadto uporczywe zaciąganie numeru IMEI, który komunikator rozsiewał przy każdej wysyłanej wiadomości.
Tyle dobrego, że – prócz wspomnianego IMEI-u – OyeTalk dysponował co najwyżej loginami i historią rozmów. Nie zbierał numerów telefonów, więc te nie wyciekły. Podobnie w kwestii nazwisk czy adresów użytkowników.
Przy czym cała ta sytuacja obrazuje tak naprawdę inny, bardziej globalny problem. Budując OyeTalk, twórcy skorzystali z platformy Google Firebase, upraszczającej poszczególne procesy, a co za tym idzie umożliwiającej wejście na rynek nawet totalnym amatorom. A jak się amatorka kończy, każdy może niniejszym zobaczyć.
Tymczasem boom na aplikacje mobilne trwa. Nowe apki tworzą miliony podmiotów, nierzadko zupełnie świeżych, w dodatku często na kolanie, gonieni terminami narzuconymi przez inwestorów. Przypadek OyeTalk nie jest pierwszy i niestety raczej nie będzie ostatni.
Sukces! Po wielu latach Mapy Google uruchomią się również wtedy, gdy telefon połączony jest z systemem Android Auto.
Mapy Google i Android Auto nigdy nie były najlepszym duetem. To znaczy, aplikacja samochodowa swoją wersję map oczywiście posiada, jednak jest ona widocznie ograniczona. Nie umożliwia na przykład tworzenia listy lokalizacji, ani nie daje pogłębionych informacji o celu podróży.
W takim wypadku zbawienne mogłoby być uruchomienie Map Google na smartfonie. Rzecz w tym, że aplikacja nie działa. Nie wtedy, gdy telefon spięty jest z Androidem Auto, bo wówczas na ekranie wyskakuje komunikat o błędzie i tyle.
Android Auto i Mapy Google w końcu razem
Ku uciesze zainteresowanych, wszystkie znaki na niebie wskazują, że Google w końcu to irytujące ograniczenie porzuci. Albo obejdzie, jeśli założymy, że limit miał podłoże techniczne. W każdym razie, jak donosi serwis 9to5Google, wraz z aktualizacją Map Google numer v11.67.0702 jednoczesne uruchomienie Map Google oraz Androida Auto w końcu staje się możliwe.
Nowinkę z powodzeniem sprawdzono ponoć na telefonie Pixel 7 Pro, gdzie, co warto podkreślić, okazała się niezależna od wersji Androida Auto. Słowem, zaktualizować wystarczy Mapy Google, przynajmniej o ile ma się szczęście. Jak bowiem zauważa źródło, mimo zastosowania aktualnych wersji map, funkcja nie działa u każdego.
Przypuszczalnie, typowo dla firmy z Mountain View, dystrybucja następuje pewnymi falami. Choć nie da się wykluczyć błędu. Jeśli jednak za umożliwieniem wspólnego działania Map Google oraz Androida Auto stoi błąd, to chociaż zyskujemy dowód, że dotychczasowe ograniczenie było sztuczne i społeczność na pewno tę wiedzę wykorzysta.
Takie czasy mamy, w takich przysz#x142;o nam #x17C;y#x107;, #x17C;e jak co#x15B; nie wywo#x142;uje sensacji, to w zasadzie mog#x142;oby tego nie by#x107;. Nikt o czym#x15B; takim nie napisze, nikt nie nagra filmu, a nawet je#x15B;li, to nikt takiego tekstu nie przeczyta lub takiego filmu nie obejrzy. Albo grubo, albo wcale!
Twórcy gry, która z marszu podbiła Steama i inne platformy wypowiedzieli się na temat ewentualnego rozwoju produkcji. Gracze i fani mogą poczuć się zawiedzeni.
Oficjalna premiera Hogwart's Legacy odbyła się 10 lutego i gra z miejsca stała się bestsellerem. Nic dziwnego, w końcu całe pokolenia zostały wychowane na książkach opowiadających przygody Harry'ego Pottera. Nie obyło się bez kontrowersji, które dodatkowo dodały popularności marce. Chodzi tu oczywiście o J.K. Rowling i jej wypowiedzi dotyczące osób transpłciowych. Więcej o samej grze.
Nie ma złudzeń. DLC do Hogwart's Legacy nie będzie
Można było się pomyśleć, że Dziedzictwo Hogwartu to zaledwie początek, a producent wyjmie jeszcze kilka osób z rękawa w postaci płatnych DLC, które rozwiną historię, dodadzą kilka zaklęć i strojów oraz zdywersyfikują pulę przeciwników. Jednak wszystko wskazuje na to, że tak się nie stanie.
Reżyser produkcji Alan Tew podczas wydarzenia IGN Fan Fest 2023 został zapytany o przyszłość Dziedzictwa Hogwartu i rozwój produkcji. Okazuje się, że studio Avalanche Software nie ma w planach wypuszczać żadnych DLC. Alan Tew stwierdził, że w przypadku Hogwart's Legacy jego zespół wykorzystał wszystko, co miał i nie planują w przyszłości wypuszczać dodatków.
Warto zaznaczyć, że Avalanche Software stale dopracowuje Hogwart's Legacy. Od premiery pojawiło się kilka łatek poprawiających popularne błędy. Chociaż na razie zespół twierdzi, że dodatków nie będzie, tak wielki sukces gry może wpłynąć na zmianę perspektywy osób decyzyjnych.